Guren - ja się nie gniewam. Wiem, że masowo zjadam zacne znaki. I tak, będzie sporo o Japonii dla mego towarzysza Kuro~
Etto... drogie dzieci tu się zaczyna coś z magicznym znaczkiem +18 >.> Nie no, don't worry czy do czegoś dojdzie? Może, może nie~ :P Musicie przeczytać >.<
Gdy Ludwig i Kiku przybyli na miejsce, było po wszystkim. Anglik siedział związany na ziemi. Pomimo upokarzającej klęczącej postawy nie widać było w nim strachu, ani jakiegoś zawahania. Siedział dumnie i patrzył z wyższością na szatyna przed nim. Luciano z zadowolonym uśmiechem spoglądał na Arthura jak na swoją zdobyć... może nawet jak na coś do jedzenia.
„Dobrze, że przynajmniej Alfred uciekł” pomyślał Anglik.
- Italien! – krzyknął biegnący w ich stronę Aryjczyk.
- Mio dio... Germania... ty głupku – wszystko ze mną w porządku, debilu.
- Ale... Italien... – zaczął Beilshmidt.
Anglik był zdziwiony zachowaniem Państw Osi
„Co, pozamieniali się na charaktery?”
- Żadne ale, kretynie. Mamy mało czasu, zaraz tu będą Chińczycy, spierdalamy. Bierzemy Anglika i do Tokyo.
Kiku podszedł do Kirklanda i powlókł w stronę swojego myśliwca.
- Puszczaj Honda, bo ci jaja odstrzelę – warknął Anglik i zaczął się wyrywać.
Japończyk uderzył go w potylice, a mężczyzna zemdlał. Kiku wrzucił bezwładne ciało Kirklanda do myśliwca i odpalił silniki.
Ruszyli w stronę kraju, w którym słońce wschodzi.
***
I tu się zaczął koszmar. Niemcy, Włochy i Japonia zaczęli się ostro kłócić. Poszło o samowolkę Vergasa.
- KURWA, ODPIERDOLCIE SIĘ!!! – wrzasnął Luciano.
- NIE! – wrzasnął Niemiec – DO CHOLERY CZEMU NAM NIE POWIEDZIAŁEŚ, ŻE CHCESZ TAM LEŹĆ! POSZLIBYŚMY BY Z TOBĄ!
- NO WŁAŚNIE DLATEGO NIC WAM NIE POWIEDZIAŁEM.
- URUSAI CHIKUSO BAKA!!! – wydarł się na końcu Japonia.
Wszyscy ucichli. Nie na co dzień się zdarzał, że Honda krzyczał.
- Ehh... jesteście tacy wkurzający – stwierdził w końcu Włoch i wyszedł z pokoju. Chciał trzasnąć drzwiami, ale ciężko to zrobić Europejczykowi rozsuwanymi drzwiami.
***
- Czego chcesz – warknął Anglik na widok Hondy, który stał w progu jego celi. Arthur siedział na ziemi przykuty do ściany metalowymi łańcuchami.
- Pogadać – odparł jak zwykle spokojnie Kiku. Miał wydobyć z Anglika informacje o aliantach.
- Nie mamy o czym... brak wspólnych tematów.
Zwykle spokojne czarne oczy Japończyka teraz zawrzały wściekłością. Jakby zbyt duży kontakt z Luciano zaczął go zmieniać. Prawda jednak była taka, że jego opanowanie było maską, którą zakładał wśród tymczasowych współpracowników, bo tak właśnie myślał o Włochu i Niemcu. W środku był kompletnie inny. Gwałtowny i mściwy, a nade wszystko brutalny. Wciekły Honda kopnął Kirklanda w brzuch, że ten splunął krwią na podłogę.
- Brak wspólnych tematów? Kpisz sobie – syknął i przykucnął obok Kirklanda łapiąc go za koszulę i podciągając do góry – Kiedyś spędzaliśmy mnóstwo czasu i rozmawialiśmy...
- Czasy się zmieniają – warknął Anglik i splunął mu w twarz. Jedną ręka Anglika prawie wysunęła się kajdan. Próbował się uwolnić już od około 2 godzin.
- Nie... po prostu wrócił twój Amerika, prawda ty cholerna szmato? – Z każdym słowem coraz bardziej podnosił głos – Zostawiłeś mnie, bo Jones znów zaczął się z tobą zadawać! Jesteś największym chujem jakiego znam, nawet Yao jest mniejszym sukinsynem – przy ostatnich słowach głos zaczął mu się łamać, a czarne oczy zaszkliły się – Dlaczego mi to zrobiłeś? – spytał szeptem
Arthur patrzył na pochyloną nad nim twarz Hondy. Z pięknych czarnych jak włosy japońskiej bogini Ametarasu oczu, płynęły łzy.
- Jap... – zaczął cicho Kirkland, ale nie zdążył bo Japończyk go pocałował. Głęboko, wsuwając język do ust. Śliczne czarne oczy zniknęły za powiekami. Drżące lekko ręce przyciągnęły do siebie Anglika.
Dezorientacja Kirklanda trwała krótko. Odwzajemnił pocałunek wywołując u Hondy jęk tęsknoty. Lewa ręka Arthura wydostała się z kajdan i zaczęła błądzić po plecach czarnowłosego.
Drobne ręce Hondy zaczęły po omacku szukać kluczy, a gdy osiągnęły cel, uwalniać prawą rękę kochanka. Wolny Arthur przewrócił Kiku na plecy i zawisł nad nim. Wbił się w jego usta, a rękami zaczął rozbierać drobne ciało Japończyka z munduru.
- Ig... igiri... igirisu-san – Japonia wzdychał przy każdym ruchu Anglika
- Arthur... mó... mów Arthur – poprosił blondyn pomiędzy kolejnymi pocałunkami – My own... my cute... my lovely Kiku...
Anglik całował każdy fragment skóry na torsie Hondy. Przygryzał sutki, sprawiając mu niesamowitą przyjemność.
- Art... arthur-san... więcej – wyjęczał a noga sama z siebie podjechała wyżej trącając krocze Anglika. Kirkland nie wytrzymał. Szybko pozbył się ostatnich części garderoby. Na ziemi przed nim leżał całkowicie nagli, uległy i słodki brunet. Anglik zaczął całować go po szyi. Zassał się na skórze pod obojczykiem. Po chwili na skórze pojawił się czerwony ślad przez rozlaną pod nią krwią z pękniętych przez ciśnienie, naczyń krwionośnych.
- My own – szepnął i znów zaczął go namiętnie całować, wkładając język do ust.
- Hai... anata-no... – jęknął mu w usta. Honda zaczął się gwałtownie niego ocierać, pragnąc dotyku...
- Heh – usłyszeli. Kochankowie natychmiast się odwrócili przerażeni tym, że ich nakryto. W drzwiach celi stał pewien Włoch o różowych oczach – Nie przeszkadzajcie sobie – rzekł z uroczym uśmiechem i wyszedł z celi.
- Luciano! – usłyszał za sobą krzyk Hondy.
- Tak, Kiku – spytał podchodząc do Japończyka na odległość mniejszą niż pół metra – A może powinienem powiedzieć mały zdradliwy szczurze, co to torturuje kilku moich?
- Skąd ty... – czerwone oczy z przerażeniem patrzyły w różowe.
- Ach, przyjacielu, myślisz, że tego nie widzę? Może i Feliciano był głupi, ale ja nie. Ciao~! – Luciano opuścił pokój zostawiając skołowaną i kompletnie zszokowaną dwójkę wyspiarzy razem.
***
Włoch szedł przez korytarz. Co jakiś czas nucił pod nosem niezbyt zrozumiałą piosenkę o szczęśliwej nucie. W długich palcach obracał lśniący i dopiero co naostrzony nóż. Co jakiś czas jego ponętne wargi wykrzywiały się w zadowolonym i złowrogim uśmiechu.
Za nim cicho szedł od jakiegoś czasu Aryjczyk. Właściwie mało go obchodziło zadowolenie Włocha. Bardziej przerażający był fakt, że nagle szatyn zaczął się niekontrolowanie śmiać.
- Co cię tak rozbawiło Luciano? – spytał Beilshmidt.
- Ach, Ludy, nawet nie masz pojęcia jak zabawnie jest obcować z naszym przyjacielem Kiku. To takie zabawne.
- Rozumiem – mruknął cicho i skierował się do swojego pokoju. Gdy był już przy drzwiach obok niego, w ścianę wbił się nóż.
- Ale, Ludy, czy pozwoliłem ci odejść – spytał Vargas, a jego rozbawiony głos przeszedł trochę w syk. Różowe oczy były przymknięte, a na ustach błąkał się dziwny uśmiech. Gdy rozchylił trochę powieki można było dojrzeć iż róż przeszedł w czerwień. To nie wróżyło nic dobrego. Luciano błyskawicznie znalazł się przy Niemcu, a nóż, który jeszcze chwilę temu tkwił w ścianie znalazł się przy szyi Beilshmidt’a.
- Nie, ale jak by nie spojrzeć to jesteśmy osobnymi państwami i nie potrzebuję twojego pozwolenia – powiedział spokojnie Aryjczyk. W tym momencie szatyn mógł poczuć jak lufa Waltera wbija mu się pod żebra. Zaśmiał się cicho i odstawił nóż od szyi Niemca.
- Dobra odpowiedź – zaśmiał się i wyślizgnął się z pomiędzy rąk Beilshmidta – Ciao~! – i zniknął za rogiem.
Niemiec zmrużył swoje niebieskie oczy. Nie miał pojęcia, że wśród błękitu przemknęły fioletowe refleksy.
***
Włoch opadł na poduszki w swoim pokoju. Szeroki uśmiech wpłynął na jego twarz. Już niedługo przybędą jego towarzysze.
„Kuro... Lutz... poczekajcie jeszcze trochę. Mamy świat do opanowania” pomyślał. Jego towarzysze. Jego „poteri di asse”. Jego przyjaciele...
Różowe oczy wpatrywały się w sufit. Umysł Vergasa wypełniały różne myśli. Czy Feliciano, Kiku i Ludwig byli jak oni? „To” Axis Powers uważało się za siłę, ale... czy byli zgranym zespołem? Nie. Niemcy chciał wszystkich kontrolować, więc używać Vergasa i Hondy do swoich celów. Myślał, że może dyrygować pozostałymi krajami według własnego uznania. Dlaczego? „Bo przecież był najsilniejszy.” Japonia uważał pozostałą dwójkę za chwilowych towarzyszy i robił wiele rzeczy, o których inni nie wiedzieli. Po za tym, nie potrafił poświęcić się wojnie. Według niego, to nie była jego sprawa. Wolał zajmować się swoim światem, a resztę miał gdzieś. A Feliciano... był zbyt dziecinny jak na tę całą wojnę. Nie potrafił być poważny, traktować międzynarodowego konfliktu serio. Pewnie, że wyglądali na zgrany duet, albo raczej tercet. Ale rzeczywistość ssie. Kto chciał ten wierzył.
„Ja, nigdy...”
Jedyne czego Włoch pragnął to mieć przy sobie „swoich” towarzyszy.
Kuro był co prawda bezwzględny, ale niczego nie ukrywał. Po za tym wyrzekł się wielu rzeczy, by móc pomóc w wygraniu IIWW. Wierny przyjaciel, były samuraj, genialny człowiek, ale i morderca. Natomiast Lutz był osobą, która wiedziała by nie przeginać. Wiedział co mu się należało i o więcej nie prosił. On również nie był niewiniątkiem. Mordował żydów, cygan, Słowian przez co też Polaków. Co do tych ostatnich to Luciano miał trochę żalu, bo dobrze się z Feliksem dogadywał (choć miał przez niego też sporo kłopotów), ale przecież wiedział do czego przystępuje – do Państw Osi. Wiele razy mówił już Beilshmidt’owi, że się z nim nie zgadza, a jednak w to brnął. Tak, takie właśnie były prawdziwe Państwa Osi...
Osobiście Luciano nienawidził Kiku i Ludwiga. Byli straszną imitacją prawdziwej siły. Udawali, że potrafią walczyć i przewodzić armią, a tak naprawdę byli... nikim.
Szatyn przeciągnął się i pokręcił głową by pozbyć się nawiedzających go myśli. Nie wiedział dlaczego się tak przejmuje. W końcu już niedługo...
***
Na pewnym futtonie w pokoju urządzonym w iście japoński sposób leżały dwie osoby. Jedna, o kruczoczarnych włosach i azjatyckich rysach twarzy spała spokojnie wtulona w drugie ciało. Druga postać miała blond włosy. Zielone oczy wpatrywały się w Japończyka. Anielskie rysy twarzy, charakterystyczne dla europejskiej szlachty spoglądały nieufnie na leżącego obok mężczyznę. Arthur wpatrywał się w twarz śpiącego Hondy. To nie był jego Japan. Tamten był inny. Równie bezwzględny i o równie niewinnym wyglądzie. Równie zdradziecki. Jak cyklon... Jednak tamten był inny. To była osoba przywiązana do tradycji. Ktoś kto odda życie za to co kocha, ale będzie umiał też to poświęcić w imię wyższego dobra. Kuro no Samurai... the Black Knight of Japan jak on i jego towarzysze go nazywali. Osoba z którą się zmierzył gdy płynął do Yao po herbatę. Był wtedy korsarzem, ale i wysłannikiem samej Królowej. Pragnąc zaopatrzyć się w jedzenie i wodę odwiedził tajemniczą wyspę. Nie wiedział co go miało tu czekać, a jednak pozostał i poznał osobę, którą kochał ponad wszystko. Bardziej niż swojego Amerykę. Cóż, Jones był dla niego jak... brat, wychowanek. Nic więcej. Za to on, czerwonooki Samurai o kruczych włosach i mieczu stworzonym z włosów samej Amatarasu był kimś kto na zawsze miał pozostać w jego sercu.
Opóścił tajemniczy kraj. Z żalem, ale jednak. Musiał wracać. Do Królowej, do swoich ludzi, do swych kolonii. Chciał by państwo Samuraja również nią zostało, ale szybko zdał sobie sprawę, że to niewykonalne. Wojownik nigdy mu nie powiedział kto był jego panem, choć Arthur był pewny, że kochanek zna jego tożsamość. Jednak nigdy nie wymusił by brunet zdradził mu jego tożsamość.
Kilka, a może kilkadziesiąt lat później do ich świata zawitało nowe państwo. Holandii udało się przekonać Japonię do otwarcia się na świat. W tedy ponownie zobaczył tę twarz. Ten uśmiech. Te włosy. Ale... oczy. Były inne. Równie piękne, czarne, ale nie były to te, które Kirkland pragnął widzieć. Tamte były czerwone. Nie, nie jak krew. Jak japońskie drzewa jesienią. Piękne czerwone liście. Mimo to zawsze przychodził. Bał się, że może owy Japonia jest tak naprawdę kolejnym wcieleniem Samuraja.
Spędzał z nim cały czas. Zresztą miał go dużo. Ameryka zniknął z jego życia. Pragnął niepodległości i ją otrzymał. Czy Anglia mu wybaczył? Nie. I nigdy nie miał zamiaru. Ktoś kto by spojrzał na niego z daleka mógł tak pomyśleć, ale prawda była inna, bolesna. Arthur nigdy nie miał przyjaciół. Jego bracia byli okrutni. Niszczyli to co było dla niego ważne, nigdy go nie docenili. Zawsze był najgorszy. Mówiła tak nawet jego matka – Brytania. Chyba nikt z nich wtedy nie wiedział jak potężny będzie kiedyś „ten bękart”. Co do sąsiadów, to Arthur nigdy nie miał szczęścia. Urodził się za czasów Rzymu. Po upadku przodka Vergasów nadeszła pora na Galię, a następnie na jego syna: Francję. Poznał także Święte Cesarstwo, Hiszpanie oraz synów Skandynawii. Osobiście nienawidził wszystkich. Każdy niszczył jego życie na swój sposób. Grabił i łupił, a jego braci mieli go gdzieś. Poprzysiągł sobie, że stanie się potężny i pokaże im siłę. I tak. Od tamtej pory nikt go nie przejął. Był potęgą. Imperatorem. Nadeszła kolej Ameryki. I nie tylko jego. Miał również Kanadę, Seszele, Indie, Australię, Nową Zelandię, Hong Kong i wielu wielu innych. A jednak nie miał nikogo. Wszyscy byli tacy sami. Czy był dla nich ważny? Jeśli tak, to dlaczego go zostawili? Opuścili gdy najbardziej ich potrzebował? Dlatego tak kochał Hondę. Bo on był. Istniał w jego życiu gdy Kirkland został sam.
Tyle, że Kiku nigdy nie był Kuro...
***
Ameryka siedział załamany na fotelu. Pozostali Alianci próbowali go jakoś pocieszyć, ale Alfred F. Jones wyglądał jak wrak człowieka. To była jego wina. Jego wina, że Anglię złapano. Nikt by się nie martwił tym, że Anglia zniknął gdyby nie to, że wszystko stało się takie pokręcone. W Europie wszystko było tak samo. Ale nagle w Azji oddziały Osi zaczęły funkcjonować inaczej. Dodatkowo fakt, jak prosto Włosi pokonali Anglików i Amerykan wprawiał wszystkich w wielkie zdumienie.
- Co się dzieje do cholery?! – pytanie, które zadał Francja chodziło po głowach całej czwórki (a raczej piątki, ale kto by liczył Kanadę) – Ech, znając życie nasz kochany Anglia łatwo zwieje. Spróbujmy poczekać z tydzień. W końcu to Japonia, wyspa, nie stały ląd. Po upływie tego czasu zdecydujemy co zrobić.
Wszyscy przytaknęli. Tak, racją było, że lepiej poczekać z takimi osądami. Mogli wysnuć złe wnioski. Mimo to pojawienie się „nowej personifikacji Włoch” jak nazwano Luciano był niepokojący. Pomimo iż szatyn wyglądał jak klon Feliciano to sporo się różnili, nie tylko charakterami, ale i kilkoma różnicami takimi jak różowe oczy, a także samym sposobem ubierania. Tak więc nie było mowy o myśleniu, że Luciano i Feliciano to ta sama osoba. I słusznie. Alianci nie wiedzieli, ale wspomniany wyżej Włoch bardzo by się obraził gdyby tak o nim pomyśleli.
- Czyli mamy tydzień. Po jego upływie zwołujemy kolejne spotkanie. W Pekinie – podsumował Yao. W sumie i tak mieli się spotkać w jego stolicy, bo była najbliżej Tokyo.
Bardzo, bardzo mi się to wszystko podoba. Podoba mi się, jak kreujesz poszczególne postaci. I to, że wszystko jest mniej więcej przemyślane i poukładane, a przynajmniej takie sprawia wrażenie.
OdpowiedzUsuńChyba nie muszę powtarzać, że uwielbiam twój styl pisania? Mimo to, powtórzę się, wybacz- uwielbiam to, jak piszesz. Więc pisz jak najczęściej~
Czekam na kolejne notki z niecierpliwością~
Te opowiadanie jest takie inne, wyjątkowe.. i zajebiste! *3*
OdpowiedzUsuńTwój blog znalazłam niedawno, przeczytałam już wszystkie twoje teksty i bardzo mi sie spodobały. :D
Oczywiście, zauważyłam jakieś drobne błędy, ale przecież każdy je czasem popełnia, nie? :"3
Czekam na kolejne notki i nie moge sie doczekać! :3
Pozdrawiam i życzé weny .3. ..
Felicja~ ♡